O warszawskich "rewitalizacjach": Cedecie, Rotundzie i Ścianie Wschodniej z prof. Waldemarem Baraniewskim rozmawia Patrycja Jastrzębska.

  fot. Patrycja Jastrzębskafot. Patrycja Jastrzębska

Patrycja Jastrzębska: Warszawa to poligon, jeśli chodzi o przestrzeń miejską. Grunty w centrum są drogie, więc inwestorom zależy na jak najlepszych lokalizacjach. Dzieje się to często kosztem starej zabudowy oraz obiektów o charakterze zabytkowym. Dość przypomnieć, że straciliśmy już najcenniejsze przykłady architektury powojennego modernizmu – najpierw kino Moskwa, potem Supersam, pawilon Chemii czy kino Skarpa. Każde z tych wyburzeń wydawało się stanowić przypadek graniczny, po którym deweloperzy nie ważą się już unicestwić kolejnej perły. Dlaczego Warszawa z roku na rok traci cenne budynki?

 

Waldemar Baraniewski: Można właściwie bezkarnie niszczyć dziedzictwo przestrzenne, kulturowe i architektoniczne. Nie ma żadnego mechanizmu, który by to powstrzymał. Wymieniła Pani obiekty cenne, które utraciliśmy na zawsze, ale chyba najbardziej boli to, co stało się z budynkiem CDT-u [znanego później jako „Smyk”, przyp. red.]. To dzieło Ihnatowicza powstawało jeszcze w morzu warszawskich ruin. Był to obiekt o charakterze modernistycznym odwołujący się stylistyką do tradycji lecorbusierowskiej, a szerzej – tradycji Europy Zachodniej. W okresie powojennym stanowił także manifest, że należymy i chcemy należeć do tego kręgu kulturowego.

Fakt, że nie potrafiliśmy go ochronić, gdy byliśmy już niezależni, to moim zdaniem w dużej mierze wina środowiska, przede wszystkim architektów. Kombinowano, żeby wpisać obiekt do rejestru zabytków nie jako całe założenie, a w ograniczonej formie, co stwarzało możliwość wyjęcia „jednej cegły” – a jak się wyjmie tę jedną cegłę, to się wszystko sypie. Potem próbowano mydlić oczy – spółka, która zniszczyła Cedet [Immobel, przyp.red.], przedstawiała się jako obrońca modernizmu. Używano nawet takich określeń jak „architektura niepokorna”. Po co to było? Żeby wszystko wyburzyć, zniszczyć totalnie. Pozostał niewielki fragment – kilka słupków – jednej ściany. To nie będzie odtworzenie, to będzie zupełnie nowy budynek.

Kiedyś powiedziałem, że mentalność dewelopera jest prosta jak drut. Nie można było postawić 12-piętrowego wieżowca, więc deweloper chce „położyć” budynek na całej działce, by w ten sposób zintensyfikować zabudowę. Mogłaby Pani powiedzieć, że w sposób naturalny architekturę zastępuje się architekturą… ale w przypadku tego obiektu to nie jest prawda. Nie mówiąc o tym, że to jest rodzaj heterotopii, zapisu czasu, pamięci... Ten budynek to było coś bardzo ważnego. Cedet był pierwszym w Warszawie, i chyba także w Polsce, przykładem realizacji corbusierowskich zasad podstawowych punktów w architekturze nowoczesnej. Poza tym, to tutaj Tyrmand umiejscowił finał „Złego” – pojedynek, strzały, pękająca szyba. Kręcono tu kilka filmów. Jest cudne zdjęcie z „Gangsterów i filantropów”, gdzie Gustaw Holoubek jako szef szajki ustawia małe samochodziki na makiecie Cedetu. Była restauracja na górze, były pokazy mody. To miejsce wpisało się w kulturę Warszawy. Była to także po prostu bardzo dobrej klasy architektura i nawet po pożarze obiekt zachował klasę.

 

PJ: Deweloper argumentował, że w 1975 roku Cedet spłonął, a teraz będzie przywracana oryginalna myśl Ihnatowicza.

 

WB: Tak, próbowano takiego krętactwa.

 

PJ: Ludzie w to wierzą. Część opinii publicznej myśli niestety, że dalej mamy do czynienia po prostu z rewitalizacją czy modernizacją obiektu. Proszę zatem wyjaśnić – dlaczego tak nie jest?

 

WB: Jak można mówić o rewitalizacji, skoro pozostało tylko kilka słupów, dosłownie plasterek, z dawnej zabudowy? W tym miejscu powstanie zupełnie nowa struktura. Chodziło o to, by pod pozorami troski o budynek ukryć bezwzględną deweloperską walkę o miejsce w dobrym punkcie miasta. Tylko tyle. To, że deweloper wygrywa z wartościami, jest nie do zaakceptowania. Deweloper urządza nam miasto, rządzi absolutnie we wszystkim i o wszystkim decyduje. Różne pomysły przechodzą przez kolejne szczeble decyzyjne, przez konserwatora stołecznego, przez konserwatora wojewódzkiego. Nie ma zgody i nagle okazuje się, że jednak jest – że można zrobić wszystko.

  Smyk (Cedet), 1977, fot. G. Rutkowska/NAC i stan na kwiecień 2017 r., fot. Patrycja Jastrzębska Smyk (Cedet), 1977, fot. G. Rutkowska/NAC i stan na kwiecień 2017 r., fot. Patrycja Jastrzębska

PJ: To jest chyba najbardziej przykre w tej historii. Zawiodły służby konserwatorskie, które powinny chronić tę architekturę.

 

WB: Ma Pani rację. Zawiodły służby konserwatorskie, ale, przepraszam, także tak zwani eksperci. Mówię „tak zwani”, choć nie lubię tego określenia, jest ono wykorzystywane ideologicznie. Jeśli jednak profesor architektury podpisuje się pod opinią, że beton użyty do konstrukcji stropów nie spełnia dzisiejszych norm, to mamy do czynienia z kłamstwem. Jest wiele przykładów budynków – od Empire State Building po wieżę Eiffla – które nie spełniają współczesnych norm konstrukcyjnych. To nie jest tłumaczenie.

 

PJ: Tym bardziej, że można było zobaczyć, jak mała koparka, czyli sprzęt ciężki, znajdowała się na samej górze.

 

WB: I nie spadła, i nic się nie stało.

 

PJ: A podobno groziła katastrofa budowlana. Mam wrażenie, że tego typu argumenty, bardzo nieuczciwe, wykorzystuje się, by wyburzyć obiekt. Tak było w przypadku Supersamu, teraz powtarza się to przy okazji Rotundy. Tym razem także podkreśla się, że obiekt nie jest przystosowany do współczesnych wymogów, przypomina się również wybuch gazu w latach 70. Jak Pan profesor ocenia to działanie?

 

WB: Cały Pasaż Śródmiejski [obecnie Wiecha, przyp. red.] został doszczętnie zniszczony. To było bardzo spójne dzieło. Karpiński miał spory problem z rozwiązaniem tej części Warszawy, bo na jej zapleczu pozostały części ulic XIX- i XX-wiecznych – Chmielna, okolice Moniuszki. Tam stały dobrze zachowane i wciąż użytkowane budynki. Karpiński musiał tę zabudowę włączyć do nowej kompozycji, co zrobił znakomicie. Przestrzenna pergola, która wypełniła tę przestrzeń, była w gruncie rzeczy łącznikiem między nowymi bryłami domów towarowych a zachowaną architekturą. Integrowała to. Owszem, pod koniec lat 90. jej stan pozostawiał wiele do życzenia – to była przecież konstrukcja z aluminiowych okładzin z drewnianymi szczebelkami. Trzeba było przeprowadzić modernizacje i wymienić niektóre zużyte elementy, ale należało powtórzyć formę. To, co jest w tej chwili na zapleczu Domów Centrum, z okropnymi lampami na kształt turbin wiatrowych na czele, to chyba najobrzydliwsza przestrzeń w Warszawie. Zgubiono skalę, popełniono ewidentne błędy.

 

PJ: Nowa przestrzeń nie sprawdza się, co widać po sposobie korzystania z niej. Gdy spojrzymy na zdjęcia z lat 70., zobaczymy, że ludzie tam przesiadywali, wypoczywali. Teraz po prostu przemykają...

 

WB: Wcześniej mieliśmy do czynienia z wnętrzem architektonicznym. Teraz jest to po prostu wygon, gdzie wiatr może urwać głowę.

  Pasaż Śródmiejski (ob. Pasaż Wiecha), w latach 70. i obecnie, fot. Mateusz M. Opasiński/2016 Pasaż Śródmiejski (ob. Pasaż Wiecha), w latach 70. i obecnie, fot. Mateusz M. Opasiński/2016

PJ: Do aktów powolnego unicestwiania Ściany Wschodniej możemy też dodać wyburzenie Sezamu oraz Universalu. Teraz przyszła kolej na Rotundę. Co ciekawe, przez opinię publiczną wyburzenie to jest postrzegane jako rewitalizacja, podobnie jak w przypadku Cedetu. Tak sprawę przedstawia także sam inwestor, czyli Bank PKO BP.

 

WB: We wszystkich destrukcyjnych akcjach najlepiej sprawdza się „metoda salami” czy wyjęcia pierwszej cegły. Tak było z Cedetem, tak jest też z założeniem Ściany Wschodniej. Skoro można było zniszczyć Bar Zodiak, to niby co każe zachować pozostałe elementy? Bez całości kompozycji każda z tych rzeczy istnieje tylko samodzielnie. To był bardzo dobrze zaprojektowany, świetny w wyrazie zespół architektoniczny, świetne wnętrze wielkomiejskie. Naprawdę wystarczyłoby je wyremontować i umyć, wyprostować połamane chodniki. Można było zamontować klimatyzację w Domach Towarowych i ukryć ją na dachu. Wszystko jednak poszło w zdecydowanie złym kierunku. Gdy wyjęto jeden element układanki, reszta była kwestią czasu.

 

PJ: Czy ocenia Pan, że wyburzenie Rotundy i postawienie jej kopii to słuszny kierunek działań?

 

WB: Nie, bo tu nie powstaje żaden zespół. Kto inny projektuje budynek na miejscu Sezamu, kto inny będzie projektował budynek zastępujący Universal, jeszcze ktoś inny odpowiada za projekt Rotundy. Brakuje myślenia całościowego. Jest myślenie po kawałku, które nie składa się na żaden obraz miasta. To jest chyba najgorsze, bo nie dostajemy nic w zamian. Nie upieram się niczym Rejtan by bronić pawilonu Chemii, choć to oczywiście była piękna architektura – być może jednak to miejsce w centrum miasta wymagało czegoś bardziej intensywnego. Ale niech w zamian za to, co tracimy, powstanie obiekt o równie dużej wartości. A tak mamy „trumnę Kuryłowicza”, która jest jednym z najokropniejszych obiektów w Warszawie – opresyjnym, strasznym, zrobionym przeciwko ludziom, którzy tam mieszkają. Czarna ściana za oknem…

 

 

 

Prof. dr hab. Waldemar Baraniewski

Historyk sztuki przez wiele lat związany z Instytutem Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Od października 2013 profesor na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

 

Patrycja Jastrzębska

Historyczka sztuki, absolwentka Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka inicjatywy „Tu było, tu stało”.